pociągiem do Pizy

0 | Skomentuj


Jaki środek transportu lubicie najbardziej? Ja waham się pomiędzy autobusem a pociągiem. Może niektórzy z Was wybraliby samolot, lecz ja nie niestety nie miałam jeszcze zaszczytu podróżowania nim, a poza tym, się boję. Ale chyba zdecydowanie wygrywa pociąg. Ma pierwszeństwo, nie musi stać w korku, nie jeździ krętymi drogami, zza których widzisz przepaść. No i jedzie się trochę szybciej, mam wrażenie.


Chociaż jazdy autobusem po wzgórzach Toskanii też nie należą do najwolniejszych! Jest taki jeden kierowca, który kursuje ze Sieny do Florencji i z powrotem. Miałam tę ogromną przyjemność jechać z nim kilka razy i nigdy aż tak nie zastanawiałam się nad sposobem jego jazdy, aż pewnego pięknego deszczowego dnia było mi dane usiąść na pierwszym miejscu, tuż za kierowcą.


To była moja najbardziej stresująca jazda w życiu. Pan kierowca potrafił się rozpędzić ciągu kilku sekund na wąskiej drodze mając zaparkowane samochody po obu stronach, w środku miasta, by za chwilę zahamować, żeby kogoś przepuścić lub po prostu się zatrzymać i sprawdzić czy „ewentualnie” nikt nam nie wyjedzie z którejś strony, bo tutaj, jak zauważyłam, wiele znaków się zwyczajnie olewa. Jadę autobusem, kręta droga w dół i z prawej widzę wylot jednej drogi. Przy tamtej drodze połączonej z naszą ustawiony był znak STOP. Duży, czerwony, dobrze widoczny. Jedziemy i co? Trzy samochody ~sruuuuu!~  przejechały jeden po drugim, żaden się przed tym znakiem albo linią ciągłą nie zatrzymał!!! 

Jako przyszła potencjalna pani kierowca (kierownica???), która już nie może się doczekać, aż w końcu zda ten nieszczęsny egzamin, bardzo zauważam takie rzeczy. No ale. Odbiegłam od tematu.
Pociągi są tutaj o tyle fajne, że mają wiele połączeń między wieeeeeloma miastami tutaj i łatwo można pokombinować, jak i gdzie i czym się dostać. I tutaj powinna zacząć się w końcu właściwa historia.

Jakoś udało mi się wstać o 7. Zjeść jakieś śniadanko, wyszykować się i ruszyć w drogę. Do miasteczka Colle di Val d’Elsa, oddalonego o 5 km. Idę przez pagórki, górki, chwilowy lasek, wioskę. Nie wiedziałam, o której mam autobus i o której późniejszy pociąg, ale najwyżej poczekam. Jak na moje szczęście, kupiłam bilet na autobus do Poggibonsi, który miał nadjechać już za kilka minut. Z Poggibonsi do Colle jest około 6-7 km. Wysiadłam na dworcu i poszłam kupić bilet. A dokąd się właściwie wybierałam?

Do Pizy! Tam, gdzie jest ta słynna krzywa wieża, której zdjęcie jest w każdym podręczniku! Teraz oficjalnie mogę Wam potwierdzić: tak, jest ona krzywa!
Pociąg odjeżdżał jakieś 15 minut później. Znowu nie musiałam długo czekać, ha! Później musiałam wysiąść na stacji w Empoli, tam poczekać na pociąg z Florencji i wtedy już byłam na właściwej drodze do Pizy. 


Całą drogę powrotną do domu myślałam o tym wpisie i co właściwie chcę Wam poopowiadać. Może na początek powiedzmy sobie, że Pisa nie jest aż takim bardzo dużym miastem. Na tyle prostym, że nie musiałam kupować mapy, raz spojrzałam na plan miasta przed dworcem i wiedziałam jak się poruszać. Po prostu iść prosto! Więc poszłam. Szłam przed siebie i rozglądałam się dookoła, próbowałam robić jakieś zdjęcia, ale jak już wspominałam w przypadku wpisu o Florencji, te zdjęcia nie wychodzą tak, jak ja bym chciała. No i jakość też pozostawia wiele do życzenia. Ale możecie chociaż na chwilę przenieść się tam, gdzie ja byłam zaledwie kilka dni temu. 


Znalazłam deptak. To akurat nie było jakimś wielkim wyczynem. Na deptaku znajdowały się liczne sklepy, z odzieżą, biżuterią, pamiątkami, knajpy i restauracje, oczywiście mnóstwo barów oferujące panini, lodziarnie, warto także wspomnieć o czarnoskórych mężczyznach, którzy handlowali przeróżnymi przedmiotami. Co 5 metrów spotykało się innego gościa, który próbował zainteresować mnie swoimi towarami, np. okulary przeciwsłoneczne, parasolki, kijki do robienia selfie, podróbki zegarków (Roooolleeexx! Very good!!), koraliki i naszyjniki „Africa Africa!”, zabawki z drewna, płaszcze przeciwdeszczowe.

Wyglądało to mniej więcej tak:
- Ciao Bella, umbrella?
- Selfie stick? Selfie stick?
- Hey! Look at me!
 Zastanawiałam się, gdzie oni trzymają ten cały towar, tak np. jest też we Florencji, widać ich na ulicach jak siedzą na chodnikach (bez przedmiotów na sprzedaż) i gdy tylko zaczęło lekko kropić, nagle pojawiało się wokół mnie z 3-4 gości z parasolkami, płaszczami i czapkami.
W drodze powrotnej na deptaku spędziłam w sumie trochę miłych chwil, ale o nich opowiem na końcu.



(tutaj trochę bawiłam się obróbką zdjęć).

Szłam przed siebie, aż dotarłam do wieży z zegarem, może to był ratusz a może nie, i do mostu. To jest ta sama rzeka, która przepływa przez Florencję, Arno. Mosty i kamienice widoczne z mostów trochę przypominały mi właśnie widoczki z florenckich mostów.
Trochę pokręciłam się po mieście, zobaczyłam kilka kościołów, udało mi się nawet trzy razy wyjść z miasta i wrócić, aż w końcu dotarłam do krzywej wieży!


Pierwsze wrażenie? Tak, w końcu ją widzę, tyle razy widziałam ją w książkach, podręcznikach i wszędzie, że to było niesamowite w końcu zobaczyć ją na żywo. Drugie wrażenie? Co pięć metrów słyszałam polskie słowa i zaskakujące było to, jak dużo spotkałam tam Polaków, niektórych nawet poprosiłam o zrobienie zdjęcia. Trzecie wrażenie? Wszyscy próbują zrobić sobie zdjęcie tak, jakby trzymali tę wieżę w ręku/na palcu., wymyślali jakieś pozy i inne rzeczy. Moim zdaniem pomysł już trochę za bardzo oklepany :D


Cóż jeszcze mogłabym dodać. Posiedziałam w miłej restauracji, zjadłam lasagne i pyszny deser, nie obyło się oczywiście bez porcji lodów pistacjowych (wtedy jeszcze myślałam, że lepsze jednak jadłam we Florencji ale o tym opowiem w następnym wpisie…). Gdy wracałam z powrotem było bardzo pięknie, pogoda wciąż dopisywała i było cieplutko, więc udałam się do kawiarni na coś słodkiego. Kupiłam sobie cappuccino i canolli i usiadłam na dworze, słońce przygrzewało miło a ja czytałam książkę, jakoś przez godzinę. Uwierzcie mi, bo całym tygodniu ciężkiej pracy to była chyba moja najpiękniejsza chwila relaksu i myślenia o niczym, albo raczej niemyślenia. Po prostu taka chwila zapomnienia, wyłączenia się na wszystko i wszystkich, której bardzo wtedy potrzebowałam.
Nie napisałam o/w Pizie żadnego wiersza, ostatnio mało wierszy piszę, głównie myślę o tym, co chciałabym Wam opowiedzieć, ale kiedy wracam do domu po pracy, nie mam ochoty pisać o czymkolwiek. Jeden post mam już gotowy od 2 tygodni, ale jakoś nie mogę zebrać się na opublikowanie i przygotowanie zdjęć. Może jakoś niedługo się uda. Nie obiecuję, bo wiem, że potem mi nie wychodzi, więc może po prostu bądźcie cierpliwi, Ci, którzy wytrwali tu do końca!

pod prąd - Florencja

0 | Skomentuj
Cześć! Pozdrawiam Was serdecznie ze słonecznej Toskanii!
Pewnie pomyślicie, co robię tak daleko – w sumie odpowiedź jest prosta. Jestem tu na trzymiesięcznych praktykach zagranicznych w hotelu. To jest w sumie powód mojej ostatnio znowu dłuższej nieobecności, gdyż zwyczajnie nie mam stałego dostępu do Internetu. Piszę ten post na sucho, siedząc w swoim pokoju w małej wsi Scarna.
Natchnęło mnie na ten wpis podczas mojej wczorajszej podróży do Florencji, do której mam jakoś godzinkę drogi autobusem. Miałam dzisiaj wolny dzień, więc postanowiłam go wykorzystać jak należy i chciałam Wam trochę opowiedzieć o swoim dniu.
Obudziłam się jakoś przed dziewiątą. Szybko ogarnęłam się, wiadomo, wszystkie te poranne czynności, żeby stać się w miarę dobrze wyglądającą osobą. Do miasta miałam jakieś 5 kilometrów pieszo, nie miałam pojęcia, o której mam autobus do Florencji, ale jak to ja, poszłam na czuja, czyli jak będzie to będzie ;)
Po dotarciu do miasteczka i załatwienia wszystkich potrzebnych rzeczy, czyli kupienia czegoś na drogę, okazało się, że autobus mam w sumie za niecałe pięć minut. Bardzo dobrze.
Pierwszą rzeczą, która we mnie trafiła jak taka wielka morska fala, to to, ile tam było ludzi! I jak głośno! Średnio wpadałam na kogoś 4-5 razy w ciągu trzydziestu sekund, bo ludzie albo zastanawiają się (tak jak ja), dokąd pójść, albo się zatrzymują (tak jak ja) i oglądają, albo robią zdjęcia. Naprawdę, to było takie pierwsze zwiedzane przeze mnie miasto, gdzie widziałam aż tylu ludzi dosłownie  w s z ę d z i e. Jedynym wcześniejszym takim miejscem było muzeum Louvre w Paryżu, ale nawet tam wydawało mi się ciszej w porównaniu z Florencją.


Powiem Wam szczerze, że nie wiem, jak to się stało, ale przestałam się bać nowych rzeczy i okolic poznawać sama. Nie sądziłam, że kiedykolwiek wyjadę tak daleko na tak długi okres czasu, będąc sama, bez nikogo bliższego. To moje drugie miasto, gdzie pojechałam sama będąc tutaj i naprawdę podoba mi się takie zwiedzanie. Poszłam kupić mapę, a bardzo miła pani w kiosku wyjaśniła mi, gdzie jestem, co w sumie najlepszego mogę tutaj zobaczyć i jak do tych miejsc dotrzeć. Uderzyło mnie to, że wszyscy, gdy mnie mijali, uśmiechali się i byli jacyś tacy radośniejsi. Nie wiem, może to przez słońce i wytworzyli więcej witaminy D, haha ;) Ale widać było, że to miasto żyje o każdej porze i nigdy nie zwalnia tempa.
Najbardziej żałuję, że nie mogłam wziąć z domu aparatu i porobić jakichś super fajnych artystycznych zdjęć z mojej perspektywy. Miałam tylko telefon, ale jakość tych zdjęć niestety mnie nie zadowala. Mam nadzieję kiedyś wrócić tu z własnym aparatem i zrobić zdjęcia takie, jakie chciałam, żeby były ;)
Oczywiście jednym z pierwszych miejsc, do których się udałam, było Piazza del Duomo, plac, na którym znajduje się najsłynniejsza na świecie renesansowa katedra Santa Maria del Fiore. Nie byłam w środku, bo w kolejce po sam bilet stałabym pół dnia, ale mam parę jej zdjęć. Sprawia bardzo dobre wrażenie i kiedyś mam nadzieję uda mi się dostać do środka. Nie udało mi się zrobić zbyt dobrego zdjęcia przez aparat w telefonie, a poza tym, tam było tyle ludzi robiących zdjęcia, że co chwilę ktoś wchodził mi w kadr. Pomimo tego, cieszę się, że w końcu zobaczyłam ją na żywo!
Dalej ruszyłam zobaczyć ratusz. Znowu to samo, mnóstwo ludzi, niesamowite wrażenie, a mój aparat wykonuje zdjęcia z jakąś dziwną mgłą. Nie mniej jednak, mam nadzieję, że 
coś na tym zdjęciu widać (i to nie mojego pół-zeza). Nie chciałam spędzać tyle czasu w tym tłumie ludzi, więc ruszyłam dalej przed siebie.


Miasto dzieli rzeka Arno. A łączą je mosty. Przechodziłam przez dwa. Przechodząc przez most Ponte Vecchio możecie z obydwóch stron obejrzeć mnóstwo witryn sklepów z biżuterią. Albo możecie spróbować go zobaczyć, bo ludzi jest tak dużo, że trudno się tam przedostać. Chociaż nie było aż tak źle, jest jeszcze marzec, a normalnie jest tam z 10 razy więcej turystów i podróżników-jak-ja. Oczywiście drożej, niż można by się spodziewać. Chociaż patrzenie jest za darmo ;)


 


Generalnie zmierzałam do najlepszego punktu widokowego, ale jakoś inaczej mnie poniosło. Szłam Via de Guicciardini i nagle znalazłam się przy Piazza dei Pitti. Duży budynek, w którym w sumie nie byłam w środku i nie wiedziałam do końca, co się w nim znajduje. Szłam dalej i znalazłam wejście do ogrodu Giardino di Boboli. Wstęp oczywiście płatny, ale myślę, że warto. W bilecie miałam jeszcze wstęp do kilku muzeów, ale skorzystałam tylko z paru z nich. Chcę tam pojechać jeszcze raz w kwietniu, kiedy wszystko będzie już kwitnąć, fontanny będą działać i będzie jeszcze piękniej!



Dotarłam do drugiego ogrodu, Giardino Bardini, gdzie widziałam najpiękniejsze ławki na świecie. To znaczy, były całkiem zwyczajne, ale gdy się tam usiadło i miało widok na całą Florencję, wśród kwiatów nad głową, to mówię Wam… dla mnie coś fantastycznego! Zrobiłam zdjęcie dwóch takich ławeczek, które mnie urzekły. Nie wiem, dlaczego tak bardzo je lubię, ale one dla mnie mają w sobie coś przyciągającego, coś pięknego. Kawałek drewna, a ja potrafię dla niego stracić głowę. Nie wytłumaczę tego… tak po prostu jest. Każdy ma coś takiego swojego, co po prostu go urzeka.


 
W tym ogrodzie spędziłam z godzinę, z czego pół siedziałam na schodach i obserwowałam, co się dzieje wokół. Napisałam też wtedy kilka wierszy, i jeden z nich zaraz Wam pokażę. Widziałam tam mnóstwo starszych ludzi obejmujących się, trzymających się za ręce, leżących na trawie obok siebie. Całkiem to miłe, widok takich starszych ludzi, którzy wciąż się kochają i spędzają razem czas w tak pięknym miejscu. 




Generalnie, zaskoczyło mnie to, jak to głośne miasto potrafiło zamilknąć w jedną chwilę, po przekroczeniu bram ogrodu. Jaka tam była cisza i spokój. Z daleka coś tam było słychać, jakieś miejskie szumy, ale nie było rozmów, nie było krzyków (jak mijałam niektóre Włoszki, które bardzo szybko wyrzucały z siebie tysiąc słów, to ta cisza była wręcz wybawieniem), widziałam nawet wiewiórkę, która wspinała się na drzewo ;) Bardzo uspokajające miejsce, gdzie można usiąść, popatrzeć i pomyśleć, albo zapomnieć o całym świecie na jedną chwilę i tylko podziwiać panoramę Florencji. Ciekawe było też to, że nigdzie nie było takich typowych blokowisk, właściwie w ogóle ich tam nie było, jak już, to kamienice, a bloki małe i budowane tak, by dopasować się do reszty miasta, bardziej takie kamienice. Nie było takich blokowisk jak w Poznaniu, gdzie środowisko wieżowców i nijakiej zieleni osobiście mnie przeraża. Całe życie mieszkam w lesie i uwielbiam przyrodę.

Duma Florencji, Santa Maria del Fiore
Wysoko rozpościera swoją koronę
Niesamowite, jak w tym głośnym mieście
Wszystko tak cichnie, czuć spokój wreszcie…
Moja zachłanne oczy chłoną każdą chwilę,
Każdy odgłos, szept wiatru, promyk słońca…
Gdy będzie mi smutno, przypomnę sobie te chwile miłe
I uśmiechnę się na wspomnienie
O cudownej Florencji.

Ech, wiem, że słaby. Napisałam jeszcze kilka, ale zostawię je dla siebie.
Ostatnim punktem dnia był ten wyczekiwany punkt widokowy – Piazzale Michelangelo. Podobno najlepszą panoramę miasta widać właśnie tam – byłam, potwierdzam. Słońce już wtedy chyliło się ku zachodowi, więc widok był jeszcze bardziej niesamowity. Jeden pan poprosił mnie o zrobienie zdjęcia, więc postarałam się jak mogłam i zrobiłam mu kilka, z różnych stron, a on się roześmiał, że ma do czynienia z prawdziwym fotografem, haha ;) Bardzo miły pan, podziękował i życzył mi miłego dnia. Chyba gdzieś po drodze usłyszałam polską mowę. Generalnie najwięcej widziałam chyba Azjatów, ze swoimi wypasionymi aparatami. Aż mi było szkoda, gdy robiłam zdjęcia moim słabym telefonem L To miejsce aż się prosiło o kilka ładnych zdjęć!!!



Oczywiście warto wspomnieć, że schodzenie z Piazzale Michelangelo to wręcz przyjemność, bo wchodząc można dostać niezłej zadyszki. I uśmiechy ludzi, gdy próbują ukryć, że wcale nie czują się, jakby przebiegli maraton i że wszystko jest w jak najlepszym porządku i wcale nie mają takiej słabej kondycji. Ja też straciłam na moment oddech. Ale dopiero na górze, starałam się nie zatrzymywać i wytrwać do końca, bo dla tego widoku warto się trochę pomęczyć!

No dobra, zwiedzenie, uliczki, kartki pocztowe… a co z jedzeniem? Nie mogłabym zapomnieć o jedzeniu! Pierwsze tego dnia lody zjadłam w lodziarni obok ratusza. Wybrałam przepyszne tiramisu, które było ab-so-lu-tnie cudowne! Ale to nie były pierwsze cudowne zjedzone przeze mnie lody tego dnia – jadłam jeszcze moje nowe ulubione połączenie smakowe – pistacjowe i owoce leśne. A później o smaku sernika i znowu najlepsza na świecie pistacja! Po prostu musiałam. Nie dało się inaczej. 


Oprócz tego, przed wejściem na Piazzale Michelangelo poszłam zjeść obiad, a była to pizza o wdzięcznej nazwie Michelangelo,  później deser czyli przepyszny sernik z owocami leśnymi i kawa… Raz można sobie pozwolić ;) Nie wiem, jak to możliwe, że jestem teraz w stanie zjeść nawet całą pizzę, kiedy wcześniej wymiękałam przy zaledwie połowie. I zmieściłam jeszcze deser. No, ale to wszystko się przecież wychodziło, więc już się nie liczy, ile tak naprawdę zjadłam, haha ;)




Wiem, że pominęłam kilka miejsc, gdzie chciałam jeszcze iść, ale niestety, dzień jest krótki, a ja następnego dnia wracam do pracy, bo niestety wolne mam tylko jeden raz w tygodniu. Gdy wróciłam do miasteczka Colle di Val d’Elsa, musiałam jeszcze przejść się około 5 km pieszo. Właśnie czuję, jak mi nogi odpadają. Ale warto było, naprawdę. Zakochałam się w tym mieście. Podoba mi się jego życie, jego głośność, nawet jego tłumy, podobają mi się restauracje, uliczki, domy z informacją, czy urodził się tam Dante czy inny sławny poeta, kolorowe okna, witryny z biżuterią, mosty, ogrody, w którym można się schować przed światem, najlepsze lody na świecie, uśmiechnięci i życzliwi ludzie, Azjaci z aparatami, ławki z widokiem na miasto, artyści rysujący kredą na chodniku lub rysujący portrety, pan grający na gitarze na schodach prowadzących na Piazzale Michelangelo i jego uśmiech, gdy wrzuciłam mu jakieś drobniaki, mieszanina języków i gwar, sklepy z serami, pocztówki i mapy, zachód słońca widziany z mostu.
Po prostu tam trzeba być.







Trzymajcie się i może niedługo spotkamy się w innym mieście!
//Patrycja

miłe i zaskakujące

1 | Skomentuj
piosenka na dziś

Pomysł na ten wpis przyszedł mi do głowy dzisiaj rano, gdy szlam na uczelnię. A właściwie jeszcze wcześniej. Jak co dzień, jechałam tramwajem, pogrążona w swoich myślach, rzeczach, które muszę zrobić, rzeczach, których nie zrobiłam, rzeczach, które kiedyś tam zrobię... A takie, wiecie, poranne rozważania, byle nie zasnąć. Stałam na samym końcu i miałam widok na cały tramwaj.

Nagle wszedł starszy pan, wspierał się laską i było widać, że ledwo stoi na nogach, ale jakoś daje radę. Gdy właściwie tylko przekroczył próg tramwaju, ze swojego miejsca wstał - niewiele młodszy od niego (!) - inny pan i nalegał, żeby usiadł, gdy on sam mógłby siedzieć.

I wiecie co?
To było takie miłe.
Tak po prostu sobie pomyślałam, że takie najprostsze gesty i czyny mogą wywołać wielki uśmiech na czyjejś twarzy, poprawić humor. Dobrze jest widzieć, że dzieje się coś dobrego.

Innym razem, podczas podróży tramwajem, na przeciwko mnie siedziała Pani, która miała tak smutną twarz i tak smutne oczy, że miałam ochotę podejść i powiedzieć jej, że wszystko będzie dobrze. Nie znałam jej, ale czułam, że stało albo dzieje się coś smutnego.

Nie mogę nazwać się bohaterką, bo tego nie zrobiłam. Ale starałam się do niej lekko uśmiechnąć, żeby nie czuła się sama. Najgorsze uczucie to płakać przy innych i wiesz, że nikt nie podejdzie do Ciebie i nie spyta, czy coś się stało, bo ma to po prostu gdzieś.
Oczywiście są przypadki, że za zwykły uśmiech do kogoś można dostać w twarz bez powodu, bo *tamta osoba miała zły dzień*, ale grunt to się nie poddawać w swoim pozytywnym myśleniu :)

Gdy tak szłam do szkoły i myślałam o tym wpisie, zobaczyłam kota, który wyglądał jak mój, tylko 20kg chudszy, wręcz identyczny! Zatrzymałam się gwałtownie, bo chciałam koniecznie zrobić mu zdjęcie, i... co się stało? Telefon przewędrował mi z jednej ręki do drugiej i zrobił ładnego fikołka na chodniku. Aj tam, zdarza się ;)
Ale nawet taka rzecz nie popsuła mi humoru. Niektórzy mogliby już dostać zawału... ale mój telefon i tak w sumie jest nieźle poturbowany, więc to nie było nic wielkiego. Jakoś nie jestem do tego wszystkiego przywiązana. Nie lubię przywiązywać się do rzeczy, chociaż przyznaję, są rzeczy, które mogę chomikować całe życie - i tak ich nie wyrzucę. A tym bardziej przywiązywać się do telefonu, bez którego i tak jednak jakoś da się żyć, prawda?

Lubię myśleć pozytywnie, nawet jak sytuacja wydaje się beznadziejna. W tej beznadziejności lubię szukać choć malutkiego promyka nadziei, czegoś, co sprawi, że do końca jednak się nie załamię. Co mnie nie zniszczy, nie ściągnie na samo dno i sprawi, że czuję się okropnie. Nie chcę tak myśleć. Co sądzicie, warto?
Wiem, że wpisów nie jest ostatnio zbyt dużo, pojawiają się teraz coraz rzadziej, ale myślę, że wybaczycie, w końcu jakoś się tu znaleźliście? Jakieś teksty powstają, coś się dzieje, ale niech to odczeka swoje i czeka na "ten" dzień, kiedy będę gotowa coś Wam przekazać. Cały czas zbieram życiowe doświadczenie, żeby potem móc w jakiś sposób opisać to wszystko w swojej twórczości. Coś tworzę. Nie stoję w miejscu - piszę tak tylko dlatego, w razie gdybyście jednak się o to martwili. Może się martwicie. Może nie. Nie wiem. Ale jednak z jakiegoś powodu tu zajrzeliście. Cieszę się.

Były walentynki. To może pokażę wam jakiś taki wiersz...



Proszę powiedz mi co widzisz

Proszę powiedz mi co czujesz

Proszę powiedz mi co słyszysz

Gdy się we mnie tak wpatrujesz



Niech się twoje oczy śmieją

Niech twe rysy złagodnieją

Rozciągnięte usta twoje

Wpatrują się w usta moje



Twoja radość, ma udręka

Moja miłość, twoja męka

Twoja szczerość, ma nieśmiałość

Splatają się w jedną całość



A gdy będziesz już odważny

Spróbuj zrobić ten krok ważny

Nie bój się, że się nie uda

Musisz tylko wierzyć w cuda!


Miałam zrobić z tego piosenkę, nawet miałam rozpisane chwyty. Napisałam to rok temu w styczniu. Myślę, że swoje odleżało. 
A na nowy rok życzę Wam wszystkiego dobrego :) Trzymajcie się.

//Patrycja
© Mrs Black | WS | X X X X